środa, sierpnia 24, 2005

Tituk zostaje Komańczem


Zaczęło się poprzedniego dnia. Od wina. In vino veritas. Nasz gospodarz, Michał, przyniósł tokaj i opowieść snuć zaczął o tym, jakie to skarby w węgierskim mieście z wina słynącym znaleźć można. Zapałaliśmy wielką chęcią dotarcia tamże. Cóż to jest 230 km*. Pogody dobrej miało nie być, pomysł wydał się znakomity, zwłaszcza, że wino smakowało nam. Plan ustawiony: pobudka o 6:30 - Tituk nam pomoże się zwlec z łóżek. Potem śniadanie i ruszamy. Wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie i załogi rozeszły się do wozów. Powoli minęliśmy stację benzynową. Tą, na której zamierzaliśmy zatankować. Pędzimy dalej. Docieramy do przejścia granicznego ze Słowacją w Radoszycach. Czekamy. Oddaję paszporty. Pan sprawdza, pyta dokąd jedziemy, odpowiadam. Nasze paszporty wędrują do kolegi Słowaka. "Trzy?" - pyta. "Nie, cztery." - odpowiadam. Polak się ożywia i pyta, czemu nie powiedziałem, że jest nas czwórka w samochodzie. Nie widział? Odpowiadam grzecznie, że jest Tituk. Podaje mu odpis aktu urodzenia. Za mało. Brak wpisu o zameldowaniu - nie puści przez granicę. Rozpoznania ciąg dalszy, czyli pytanie o to, gdzie mieszkamy. Pada odpowiedź. Pogranicznik waha się, ale widać widmo rychłego zakończenia kariery powoduje, że odmawia. Skucha numer dwa. Cóż, musimy wracać. Nie wszystko stracone jednak. Miły pan daje nam wskazówkę, która ma być zbawienna. Idziemy, właściwie - jedziemy tym tropem. Wyjściem ma być zameldowanie na krótki czas, wtedy pan nas puści. Zameldować, zameldować... Ale o co chodzi? Jedziemy pod wskazany adres - Urząd Gminy. Znaleźliśmy pokój i opowiadamy historię. Pani kiwa głową ze zrozumieniem, po czym uśmiecha się. "Zameldujemy synka na jeden dzień" - odpowiada. "Tu jest taka pani i ona się zawsze zgadza". "Udało się" - cieszę się w myślach. "Ale jej teraz nie ma..." Bomba. "Ale ja zapytam inną." Uff! Wypełniamy druki, kupujemy w kasie znaczki za 16 PLN i ... Igor zostaje zameldowany na 1 dzień. Wychodzimy szczęśliwi z jednodniowym mieszkańcem Komańczy. Droga do Tokaju staje otworem. Po drodze mijamy po raz trzeci tę samą parę turystów zmierzających w kierunku Słowacji. Nadal pieszo, choć próbują ciągle złapać autostop. Teraz już są mokrzy. Niestety mamy miejsce tylko w bagażniku. Pełni nadziei docieramy do granicy. Podajemy panu dokumenty, łącznie z uzyskanym w Urzędzie. Pan jest wyraźnie rozpromieniony. Pytam, czy mogę przekroczyć z tym dokumentem granicę słowacko-węgierską.
Rozpromienienie zamienia się w zdziwienie. Nie przekroczymy. Możemy sobie pojeździć po Słowacji...
Przynajmniej pogoda się poprawiła i na pokładzie mamy Komańcza. W końcu pojechaliśmy na zaporę w Solinie.

_____________________
* Jesteśmy w Bieszczadach, w Paszowej.

Brak komentarzy: